Tegoroczny marzec i kwiecień – choć tak wszyscy zgodnie narzekają, że ta wiosna coś się ociąga i droczy – nareszcie są takimi miesiącami jak je staropolskie przysłowia od wieków określały: W marcu jak w garncu i Kwiecień plecień bo przeplata… Te bowiem miesiące sadowią się na styku zimy i wiosny, raz pomiędzy chłodem ze śnieżnymi zawiejami i lodowatym wiatrem, a raz pomiędzy upalnym wręcz słońcem – i to często w godzinnych, a nawet i minutowych odstępach. I w tej to właśnie aurze, niezauważalnie dla ludzkiego oka, dzień po dniu, tydzień po tygodniu, pęcznieją sobie cichutko pączki liściowe i kwiatowe drzew. Gemma, w języku łacińskim oznacza nie tylko pączek, ale i drogi kamień. Naukowcy wyodrębnili nawet oddzielną dziedzinę wiedzy dotyczącą leczenia pączkami roślin zwaną gemmoterapią, ponieważ młode pędy roślin w fazie wzrostu stanowią niezwykle cenny, choć wciąż mało znany surowiec leczniczy, jako że różnią się one składem biochemicznym od dojrzałych części roślin- zawierają więcej witamin i minerałów, a także hormony wzrostu, kwasy nukleinowe i specyficzne enzymy.
Pączki są zbudowane z tkanki twórczej zwanej merystematyczną, którą porównać można do komórek macierzystych w ludzkim ciele. Tkanka ta zawiera informacje o całej strukturze rośliny, a samo serce pąka to delikatne tkanki stożka wzrostu, z unikatową kompozycją związków chemicznych, których nie znajdziemy w dorosłych liściach i kwiatach. Otulone są one niczym troskliwymi dłońmi okrywą z zawiniętych wokół nich starszych zawiązków liści. U drzew, co można łatwo zaobserwować zimą, tworzą one skórzaste łuski, które chronią wrażliwe wnętrze pąka przed zimnem. I właśnie teraz te lepkie łuski, pod wpływem pęczniejącego pączka powoli się otwierają, rozsuwają, by wkrótce opaść na ziemię, spełniwszy swoją funkcję.
Wiele osób zbiera pączki w różnych fazach rozwoju. Od tych szczelnie zamkniętych, przypominających brązowe pancerzyki owadów, aż po te już otwarte. Zebrane pączki można suszyć, mrozić, ekstrahować w alkoholu, occie lub glicerynie, przygotować macerat, napar lub syrop. Albo po prostu jeść na surowo, prosto z drzewa. Ja najbardziej lubię sobie skubać na popołudniowym spacerze – kiedy idę z moją psią trójcą – pączki lipowe. Jeżeli nie próbowaliście, to koniecznie polecam. Są lekko słodkie w smaku, bardzo oleiste i przyjemnie chrupiące. Wrzucone do sałatki zaskoczą swoją niebanalną konsystencją – a domownicy-biesiadnicy niech zgadują, co to za nietypowe, czerwonawe ziarenka przemyciliśmy do posiłku.
Inne pąki, które lubię chrupać to pędy sosen rosnących wokół Maryjki. Są one niczym batonik energetyczny – nagromadzone w nich substancje to bomba pełna witamin i mikroelementów: pobudzają układ odpornościowy, dodają energii i oczyszczają organizm z toksyn.
Bardzo ciekawe i zbliżone w w smaku i aromacie są pąki czeremchy i mirabelki – zawierają one amygdalinę, czyli glikozydy cyjanogenne i stąd też roztarte pączki wydają zapach zwany w gastronomii migdałowym.
Sąsiedzi z gospodarstwa „Pod zielonym dachem” wykorzystują rzeczone pąki do wyrobu kremów i nalewek. Nalewkę niedawno zakupiłam na wielkanocnym kiermaszu i się nią delektuję, bo ta czeremchowa migdałowość jest szalenie intrygująca. Krem czeremchowy przetestowałam na mych spierzchniętych dłoniach i przyznaję, że z wielką przyjemnością wdychałam ten nietypowy aromat. Glikozy cyjanogenne, które są odpowiedzialne za migdałowy zapach i smak są trujące, ale działanie toksyczne tych substancji likwiduje obróbka taka jak gotowanie, moczenie, suszenie czy fermentacja.
Natomiast moimi ulubionymi pąkami – wizualnie – są pąki kasztanowca zwyczajnego (Aesculus hippocastanum L.), drzewa u nas tak zadomowionego, że nie każdy pamięta iż pochodzi z Bałkanów. Pąki są wyjątkowo duże, przez co łatwo odróżnić kasztanowce od innych drzew, nawet zimą. Nie wiem czy mają jakieś właściwości zdrowotne, ale lubię je obserwować od samych początków wiosny. Kształt ich gałęzi przywodzi mi na myśl finezyjne kandelabry zakończone – niczym błyszczącymi świecami – grubiejącymi, kasztanowo-brązowymi, lepkimi pąkami. Kasztanowce, po jesionach i dębach, to trzecie w kolejności występowania drzewa w naszym parku.
Drugą rośliną, na której z wielką przyjemnością zawieszam wiosną mój wzrok to dereń biały, który bynajmniej biały nie jest, a jego krwisto-czerwone gałęzie kontrastują przepięknie z jasnozielonymi kępkami wynurzających się liści.
Kwiecień to doskonały czas na pozyskanie pączków do celów leczniczych. Potem zmienią się one w dojrzały organ – liść lub kwiat – o nieco innych walorach zielarskich. Ale już na przykład na zbieranie męskich kwiatostanów leszczyny jest za późno – błyszczały złotym pyłkiem w marcu, na przedwiośniu, zwabiając do siebie pierwsze po zimie pszczółki. Teraz, razem z podobnymi im w wyglądzie kwiatostanami olszy spadły na ziemię, gdzie wyglądają niczym brązowe gąsienice.
W tym samym czasie kiedy pąki większości drzew szykują się do swojego tegorocznego grande entrée, u ich stóp ściele się bogato tkany kobierzec: poszycie parkowe właśnie zakwitło tysiącem przytulonych do ziemi drobinek i zachwyca swoim bogactwem, kolorami i rozpiętością. I jak co roku idę po parku niczym baletnica na pointach, bo tak szkoda mi podeptać choćby jedną łodyżkę. I jak co roku dziękuję Matce Naturze za jej wiosenne dary i za to, że wciąż, mimo szalejącej pandemii, mogę się nimi radować.