Chleba naszego powszedniego
daj nam Panie
Czy i Wam czasami też tak się zdarza, że nagle jakiś wyraz bez żadnego szczególnego powodu przykuwa Waszą uwagę? I zaczynacie na niego patrzeć oczyma dziecka, które dopiero uczy się czytać? Wsłuchiwać w jego brzmienie? Rozdzielać na części składowe i odnajdywać jego pierwotne znaczenie? Na przykład większość staropolskich imion niesie ze sobą takie dwuczłonowe treści, jak choćby Bogdan czy Bożydar, te tutaj wyrażające pewnie wdzięczność rodziców za obdarowanie ich męskim potomkiem. Inne wyrazy, określane w słowotwórstwie jako derywaty, zazwyczaj również zawierają dwa składowe słowa, jak na przykład: cudzoziemiec, wiarygodny, okamgnienie, drogowskaz, czasomierz, itp., ale zakotwiczyły się w naszej świadomości jako jedno i zazwyczaj tych elementów składowych po prostu nie dostrzegamy. Moją natomiast uwagę przyciągnęło słowo, o którym pomyślałam nad czynnością, która towarzyszy człowiekowi, od kiedy nauczył się krzesać ogień i mielić ziarno. Od pewnego bowiem czasu, a właściwie od początku pandemii, pieczemy regularnie chleb. Chleb powszedni. I w tym właśnie wyrazie: „po – wsze – dni” nagle ujrzałam nie stwierdzenie, że jest on codzienny, pospolity, zwykły, ale ukrytą, jakby przemyconą prośbę człowieka, by ten pokarm mógł być w naszym życiu na zawsze, po wsze, czyli wszystkie dni.
Pandemia sprowadziła mojego najmłodszego syna Juliusza do Radoń, a męża zmusiła do przekształcenia naszej domowej biblioteki w biuro. A więc wliczając Benedykta miałam 3/4 mojej męskiej populacji na miejscu. Teodor bowiem, moja najstarsza pociecha, mieszka już na stałe w Amsterdamie. Ta zwiększona ilość „gąb” do wyżywienia bardzo ucieszyła Benedykta, który jest naszym kucharzem par excellence i tylko szuka sposobności, by stworzyć jakieś smakowite arcydzieło. Codziennie zaczął więc szykować nam przepyszne desery, wypiekać najróżniejsze ciasta, pizze, bułki do hamburgerów jak i same hamburgery, co oczywiście bardzo szybko zaowocowało zwiększeniem się naszych cielesnych obwodów.
By zatem powstrzymać jego smaczną acz wielce kaloryczną twórczość, zadałam memu synkowi temat chleba, do którego podszedł niczym rasowy naukowiec i zaczął przeglądać fora chlebowe, filmiki na Youtube, setki przepisów i porad, by znaleźć tę jedną, najlepszą recepturę. Nigdy bowiem wcześniej chleba nie piekł. Patrząc na jego zmagania z pierwszymi bochenkami byłam – szczerze mówiąc – lekko przerażona, bo nie przypuszczałam, że zwykły chleb na zakwasie jest tak trudny do zrobienia, i przede wszystkim tak wielce pracochłonny. Nagle w naszej kuchni zaczęły się pojawiać nowe sprzęty jak garnek żeliwny (czyli Dutch oven) do wypiekania chleba, płyta szamotowa do wypieku bagietek, koszyki rattanowe o różnych kształtach do wyrastania chleba, skrobaki do ciasta, a także dawno zapomniane żyletki, potrzebne do nacinania chleba tuż przed wypiekiem.
Obserwowałam Benedykta robiącego te swoje pierwsze bochenki i przyznam, że na początku nic z tego całego procesu nie pojmowałam. To co on robił to nie było zwykłe zagniatanie ciasta. Cały ten proceder, od porannego nakarmienia zakwasu pilnując by miał stuprocentową hydratację, poprzez późniejszą autolizę, naciąganie i składanie ciasta chlebowego w celu wytworzenia jak największej ilości glutenu, laminację, odpoczywanie i wyrastanie ciasta, wreszcie formowanie i odkładanie na noc w koszyku do lodówki, wszystko to była dla mnie jakaś magiczna kuchenna alchemia!
Lecz wreszcie, po kilku nieudanych próbach, kiedy to chleb nam nie wyrósł i z piekarnika wyszedł jakiś zakalcowaty placek, znaleźliśmy tę jedną, najlepszą i niezawodną recepturę. I tak, od ponad dziesięciu miesięcy nie kupujemy już pieczywa, a ja, niczym Solejukowa z Rancza, jeżdżę co kilka dni do sklepu po wory mąki chlebowej. Zresztą, raz skosztowawszy tego smaku chleba z dzieciństwa już się nie chce po żaden inny sięgać. Nasz pszenno-żytnio-orkiszowy chleb na zakwasie po prostu od siebie uzależnia 🙂
Jakimś sposobem wieści o naszych wypiekach zaczęły się rozchodzić po okolicy i w tej chwili mamy kilku stałych, wiernych klientów, którzy podobnie jak my nie mogą się doczekać by ukroić sobie tę pierwszą kromkę z najświeższego bochna – za każdym razem jest to celebracja i zachwyt nad jego smakiem, oraz podziw i wręcz niedowierzanie, że kilka dni później (jeżeli w ogóle się uchowa przez taki czas, bo zazwyczaj jest zjadany prawie, że na stojąco) ten bochenek wciąż zachowuje swoją świeżość i wilgotność. A już na moje grudniowe stoiska weekendowe „Pod Kolumnami” wypiekaliśmy dziesiątki chlebów i ciągle było za mało, bo sprzedawały się natychmiast.
Teraz myślimy nad kupnem profesjonalnego pieca szamotowo-modułowego, w którym można jednorazowo wypiec kilka do kilkanaście chlebów. I w ten oto sposób, dzięki przymusowi siedzenia w domu, nabyliśmy nową, odwieczną umiejętność, a przy okazji poszerzamy – o ironio, boć to w czasie pandemii – krąg naszych znajomych.
A jeszcze wracając do mojego wstępu o słowotwórstwie, czasami zdarza mi się też napotkać i słowa, których nigdy wcześniej nie znałam i których znaczenia nijak nie mogłabym się domyślić. Jak na przykład „zgęziały”, „wilegiatura”, „popyskać”, „hylaśny”. Gdyby chcieć je użyć obok siebie to wyjdzie nam zdanie mocno ekstraordynaryjne: „Żyjąc niejako na dozgonnej wilegiaturze w Radoniach, zimowym porankiem wyszłam zgęziała na ganek i z przerażeniem zobaczyłam, że większość mojego trawnika została popyskana przez jakieś hylaśne zwierzaki”. 🙂
Miłego dnia życzę i aby do wiosny!