Skip to content Skip to footer

Między ustami a brzegiem pucharu, czyli słów parę o „les serviettes”

Za parę dni mamy kolację na kilkanaście osób i prasuję dzisiaj serwetki, bo po tym jak wszystkie zostały użyte na urodzinach Benedykta to chwilę później, już wyprane, zaległy mi gdzieś na samym dole wciąż rosnącej hałdy do prasowania i cichutko sobie tam leżały przez ponad dwa miesiące. Nie wiem jak Państwo uważacie, ale dla mnie prasowanie jest czynnością mocno debilitującą.  Stoi człowiek pochylony nad tymi kilometrami pomiętej tkaniny, wizja nierzadko zaburzona, bo okulary w oparach pary, minuty zamieniają się w godziny, nogi coraz bardziej bolą i puchną, a końca prasowania nigdy nie widać. No bo jak ma być inaczej, kiedy w ogrodzie suszą się kolejne szmatki, a pralka chodzi non-stop. Never ending story.  Ale prasując te moje po stokroć prane bawełniane i lniane serwetki obiadowe zaczęłam sobie nad nimi rozmyślać.  A asumpt ku temu dał mi pewien artykuł, który jakiś czas temu wpadł mi w ręce.

Dzisiejsze serwetki (z francuskiego serviette) są dość przyziemne i przede wszystkim praktyczne, wykonane z papieru lub taniej tkaniny fabrycznej i złożone, jeśli w ogóle, pospiesznie w prostokąt. Natomiast w przeszłości serwetki nie służyły tylko do wycierania ust/rąk lub ochrony odzieży – były dziełami sztuki. Charlotte Birnbaum, wraz z artystą Joan Sallas współtworzy historię sztuki serwetkowej w książce The Beauty of the Fold.

Opowiada w niej, że zmiana z „tkaniny złożonej w złożoną sztukę” nastąpiła w XVI-wiecznej Florencji we Włoszech, kiedy to bogaci zaczęli nosić obszerne ubrania i balonowe rękawy i ten ekstrawagancki styl i myślenie wkrótce rozprzestrzeniły się również na bieliznę stołową. Wieści o tym musiały dotrzeć i do Polski, bo w Przemowie krótkiej do poćciwego Polaka stanu rycerskiego Mikołaj Rej powiada iż: „Aczci Włoszek serwetkę ma i kuradenty” (gwoli wyjaśnienia: kuradent – lub też koliząb – to nic innego jak nasza obecna wykałaczka).

Krochmalone serwetki plisowano w duże dekoracje zwane „triumfami” i umieszczano na środku stołu. Przedstawiały prawdziwe lub mityczne zwierzęta, naturalne elementy takie jak drzewa i architektoniczne kształty przypominające zamki lub fontanny.

Oprócz tego, że były pokazem bogactwa, w ich fałdach kryło się także znaczenie. „Na bankietach weselnych każdy gość otrzymywał osobistą serwetkę” – mówi Sallas. „Model odzwierciedlał to, czy jesteś panną młodą, panem młodym, mężczyzną czy kobietą itd.”  Wkrótce te szczegółowe serwetkowe rzeźby rozprzestrzeniły się po wszystkich europejskich dworach i stały się symbolami statusu, a głębia ich kunsztu była nieustanną konkurencją między ich gospodarzami. Kamerdynerzy byli wysyłani do Rzymu i Florencji, aby nauczyć się najnowszych technik! Pierwszą ważną książką instruktażową była Li Tre Trattati napisana w 1629 roku przez urodzoną w Niemczech Matthię Giegher. Jej „niemiecka dokładność i metodyczny umysł” pozwoliły na stworzenie jednego z niewielu tekstów, który umożliwił naukowcom prześledzić rozwój składania serwetek w całym Renesansie, a artystom takim jak Sallas odtworzyć te skomplikowane dzieła. Era wielkiej złożonej serwetki dobiegła końca w XVIII wieku. „Złożone serwetki zaczęły się jako zjawisko arystokratyczne, a skończyły się wraz ze zgilotynowaniem arystokratów podczas rewolucji francuskiej” – wyjaśnia Sallas. Przetrwała jedynie bardzo skromna odmiana w postaci pojedynczych serwetek.  Z tych białych dzieł sztuki nie zachowało się nic, bo oczywiście pierwszą rzeczą, którą goście robią siedząc przy stole jest rozłożenie serwetek na kolanach. „Życie złożonej serwetki było niezwykle krótkie” – mówi Sallas. I jedynym sposobem, aby ludzie zobaczyli je ponownie jest ich odtworzenie.Właśnie dlatego Sallas spędził ostatnie 15 lat swojego życia na badaniach i ćwiczeniach. Poniżej załączam film pokazujący jego wysiłki.

Dzisiejsze serwetki, złożone zazwyczaj w prostokąt, po prostu sprawiają, że nakrycie stołu wygląda ładniej. Te moje, a są ich trzy rodzaje, oczywiście też mają swoją historię, choć o wiele skromniejszą niż te renesansowe. Te najstarsze, już teraz tak cieniutkie i prawie przeźroczyste od – myślę – że jakichś tysięcy prań, dostałam razem z obrusem w prezencie ślubnym.  Czyli są w użytku od ponad trzydziestu lat! Używałam je w Oxfordzie, gdzie mieszkaliśmy przez prawie 5 lat, potem przez 14 lat w Komorowie i kolejne 14 lat w Radoniach. Ileż one obiadów, kolacji, rozmów, win i innych sosów wchłonęły! Ileż razy były użyte w tej obiadowej czasoprzestrzeni między ustami a brzegiem pucharu. Ileż mogłyby opowiedzieć! I ciągle jeszcze pozostają w miarę białe, z tym niewielkim, maszynowo haftowanym – jeszcze za komuny – wzorem.  

Teraz sobie leżą w szufladzie jadalnianego kredensu i używam je jedynie od wielkiego dzwonu, delikatnie i z wielką estymą. Kolejny zestaw dostaliśmy w prezencie od „przyszywanych” rodziców mojego męża, pp. Szymańskich, też razem z obrusem.  Nie mają haftu, ale struktura tkaniny jest ciekawie nietuzinkowa.  Trzecie natomiast, które darzę największym sentymentem, wiążą się w całości z dworem radońskim i zostały zakupione ponad piętnaście lat temu na targu staroci na warszawskim Kole.  Leżały sobie niedbale rzucone w jakimś wiklinowym koszu pomiędzy innymi szmacianymi drobiazgami, w imponującej ilości dwunastu sztuk!  Zakupiłam od razu!  Do dzisiaj, za każdym razem kiedy je prasuję nie mogę wyjść z podziwu nad tym jednym, niby tym samym, a jednak na każdej serwetce trochę innym kwiatkiem.  

Ręcznie naszytym.  Ręcznie, cieniutką niteczką, drobnym, prawie dla oka niewidocznym haftem obhaftowanym wokół.  Prane były przez te 14 lat użytkowania w dworze z pewnością setki razy i do tej pory ani jeden kwiatek nie ucierpiał, ani jedna nitka nie pękła, nic się nie spruło.  Majstersztyk robota.

Gdyby mi było dane spotkać osobę, która te kwiateczki het dawniej naszywała, to bym się jej skłoniła z wielkim uszanowaniem.  Chapeau bas, droga Pani, chapeau bas!

 

 

What's your reaction?
0Cool0Bad0Happy0Sad

Dodaj komentarz