Jak już kiedyś pisałam w jednym z wcześniejszych moich wpisów blogowych, próbuję w sobie (na wczesną starość) rozbudzić talent malarski, którym niewątpliwie dysponował mój tato. To budzenie następuje powoli i tak do końca nie jestem pewna, czy aby mam co budzić 🙂 Niemniej prawda jest taka, że od jakichś trzech lat uczęszczam – aczkolwiek czasami niezbyt systematycznie, tak jak mi czas pozwala – na warsztaty malarskie w Radziejowicach. Mam tam stałą grupę koleżanek malarek: cudownych, dowcipnych, wrażliwych, utalentowanych pań i jednego męskiego rodzynka, Jacusia, o którego dbamy i którego dopieszczamy. Nad całą naszą grupą i jej twórczymi wysiłkami czuwa dzielnie drobna w posturze, lecz wielka talentem Hania Gancarczyk. Jak to w życiu bywa, tak jest i w naszej grupie. Jedni malują szybciej, inni wolniej. Jedni przychodzą z gotowym zamysłem, inni dopiero poszukują. Jedni wypracowali już swój styl i warsztat, inni się jeszcze nad nim trudzą. Nie powiem do których ja należę. Ale kiedy już coś stworzymy, to jesteśmy wszyscy z tego tak samo dumni i chętnie nasze prace pokazujemy na wernisażach.
Równie chętnie organizujemy latem malunki en plain air, czyli tak zwane plenery. W minioną sobotę uskuteczniłyśmy takowyż plener u mnie w Radoniach, pomimo iż tropikalna temperatura powodowała spływanie farb z palet na murawę, prowokowała zachowania nie licujące z powagą miejsca i ogólnie skłaniała raczej do jakiegoś znacznie chłodniejszego dolce far niente.
Panie stawiły się w pełnym rynsztunku malarskim, każda w dodatku przynosząc ze sobą jakiś smakowity gościniec, który ustawiałam na wyciągniętym z powozowni na tą okazję stole.
Ja ze swojej strony przygotowałam sztalugi, lemoniadę z kwiatu bzu czarnego i poczęstunek w postaci chłodnika z dworskim wkładem jajecznym.
Po dłuższych deliberacjach i zwiedzaniu parku każda z pań znalazła sobie swój własny widok do uwiecznienia i wszystkie zabrałyśmy się do pracy.
Między sztalugami krążyła nasza niestrudzona nauczycielka Hania, służąc wszystkim radą, komentarzem, a czasami również i swoim pędzlem.
I miałyśmy również wielkie szczęście, że w tym samym czasie dwór odwiedził mój przyjaciel Sebastian Łuczywo ze swoją rodziną i uwiecznił nasze wysiłki malarskie w pięknych kadrach fotograficznych. Wielką frajdę miały również moje zwierzaki, do których dołączyły psiaki Sebastiana i tak razem w okrągłej liczbie sześciu krążyły, obwąchiwały i nas doglądały, aż w końcu zmógł je upal i padły zgodnie w cieniu pod stołem pod jesionem.
Mam nadzieję, że to co zostało zaczęte na plenerze doczeka zakończenia na kolejnych warsztatach radziejowickich, a efekty post plenerowe będzie można oglądać na kolejnym – pewnie już jesiennym – wernisażu. A tymczasem załączam resztę zdjęć z naszego kolorowego i wesołego pleneru radońskiego.