Skip to content Skip to footer

Kwadratura gwoździa czyli myśli niespójne

Minął styczeń, miesiąc na styku starego i nowego roku.  W języku angielskim to January, nazwa pochodząca od imienia rzymskiego boga Janusa, który zazwyczaj był przedstawiany z dwoma twarzami, jedną patrzącą w przeszłość, drugą w przyszłość.

Czyli można by powiedzieć, że jest pewien związek z naszą polską nazwą miesiąca „na styku”, choć nie tyle etymologiczny lecz raczej obrazowy. Z kolei luty to miesiąc w którym drzewiej zima była najsroższa (bo słowo luty znaczyło „groźny”, „srogi”, „okrutny”) i w polszczyźnie w tym właśnie znaczeniu pojawia się ta nazwa od XIV wieku.  Gdy patrzę na archiwalne zdjęcia pp. Chrzanowskich to jeszcze kilkadziesiąt lat temu zima była na tyle mroźna, że zamarzał staw, na którym całą rodziną (jak i również z sąsiadami z zaprzyjaźnionych okolicznych dworów) grywano w hokeja.

Moi synkowie też mają łyżwy, ale głównie zachodzą one kurzem.  W tym roku jedynie Benedykt raz wszedł na lód, a już kilka dni później była odwilż. I jakoś mam nieodparte wrażenie, że obecnie luty bardziej ciągnie moje myśli do marca i wiosny bo pomimo, że park w zimowej wciąż szacie, to zauważyłam, że już od czasu do czasu odzywa się jakaś ptaszyna, słychać dzięcioła, a na wierzbach zaczynają pęcznieć bazie.

Podświadomie oczywiście wiem dlaczego moje myśli wybiegają w stronę wiosny.  Zimowe miesiące spędzone w dworze mało dają możliwości fotograficznych, bo świat wokół albo monochromatycznie bury, albo biało-czarny, przeważnie bez odpowiedniego światła na zrobienie dobrego zdjęcia. Ale czasami zdarza się gęsta mgła, tak jak to miało miejsce kilka dni temu i wtedy wykorzystuję światła z okien dworu, które wydobywają z czeluści nocy ciemne kontury drzew tworząc nastrojowe, często magiczne kadry.

 

W zeszły weekend do bramy dworu zapukała grupka pań z Klubu Globtrottera z pytaniem czy mogą zobaczyć wnętrza.  Często mam takie niespodziewane wizyty i mam wrażenie, że goście spodziewają się przedwojennych, oryginalnych w wystroju wnętrz.  Pokazuję im wtedy zdjęcie z 2000 roku przedstawiające ówczesny stan dworu. Bez drzwi, okien, stropów.

Szkielet, który postanowiliśmy zachować ze względu na wiek murów i z jakiegoś romantycznego sentymentu na to co te mury widziały od prawie dwustu lat. Ja sama bardzo ubolewam, że pomimo, iż intensywnie szukałam to mam jedynie parę drobiazgów, które przetrwały.  Pierwsza rzecz to fragment kutej balustrady werandy znaleziony przez mojego syna Julka w parku.

Wtedy już miałam zdjęcia od Hani Chrzanowskiej, na których ta balustrada łącząca kolumny była widoczna. Dwór wówczas – z jakiegoś powodu, którego jeszcze nie odkryłam – nie miał schodów na osi dworu, tak jak każdy inny szanujący się dwór.

A weranda utworzona przez kolumny i balustradę była przedłużeniem salonu, pomieszczenia gdzie obecnie znajduje się hall. Drugi drobiazg to kwadratowy w przekroju gwóźdź i jakieś dwie „zagwózdki”, które nie wiem do czego służyły.

Lubię ten gwóźdź, bo inny niż dzisiejsze okrągłe. Ponoć kwadratowe gwoździe są doskonalsze pod względem projektu i funkcjonalności niż gwoździe współczesne. Szacuje się,  że trzymają do czterech razy mocniej, o czym można przekonać się samemu, próbując wyciągnąć z deski gwoździa starego i nowego typu. Kwadratowy gwóźdź wchodzi w drewno przecinając włókna swoimi krawędziami, a okrągłe rozgniatają włókna na boki, co zwiększa prawdopodobieństwo pęknięcia zbijanej deski. Kute gwoździe są też unikatowe, każdy jest nieco inny, ponieważ powstał w wyniku ręcznej obróbki przez kowala.

Trzecia rzecz związana z historią dworu to dwie pastele Bernarda Tadeusza Frydrysiaka.  Moja ulubiona przedstawia dwór en face letnią porą i została przeze mnie wykorzystana na okładkę mojej książki o Janeczce.

Druga pastela pokazuje jedno z ulubionych miejsc spacerowych pp. Chrzanowskich i udało mi się odnaleźć to ujęcie wśród przedwojennych zdjęć Jana Chrzanowskiego, ale niestety nie w terenie.

I na koniec od tematu zupełnie.  Czy to tylko mnie prześladuje mój komputer czy inni też tak mają? Jak tylko go włączam to zaraz pojawiają się w prawym rogu okienka z poleceniami, że coś muszę pilnie zainstalować. A to nowe oprogramowanie przyśpieszające mój Mac, a to jakieś zabezpieczenie przed wirusem, a to jeszcze coś innego. Nie mam pojęcia co to wszystko znaczy i czemu mój laptop nie jest w stanie zrozumieć, że jestem całkiem szczęśliwa z moim obecnym status quo.  Nie ma oczywiście opcji „Daj mi święty spokój i odczep się, nie będę nic instalować”.  Opcje są zazwyczaj trzy: „Zainstaluj teraz”, „Zainstaluj później” lub „Przypomnij mi jutro”. Na odczepnego wciskam „Przypomnij mi jutro” i oczywiście mój laptopisz przypomina mi nazajutrz o konieczności instalowania z dokładnością co do minuty – i tak pewnie będzie przypominał aż do końca świata jego albo mojego.  Więc czasami aż mnie korci, żeby użyć ten kwadratowy gwóźdź… 🙂

 

What's your reaction?
0Cool0Bad0Happy0Sad

Dodaj komentarz