Mądrość ponoć przychodzi z wiekiem. I też ponoć człowiek może się codziennie czegoś nowego nauczyć. W drugi dzień świąt Bożego Narodzenia gościłam w Radoniach – jak co roku – całą moją rodzinę z Goczałkowic. I jak za każdym razem gdy spotykam się z moją Matulą to po Jej wyjeździe jestem o jakąś drobną część Jej ogromnej wiedzy i mądrości bogatsza. Rozmawiałyśmy między innymi o moich wpisach blogowych i marudziłam, że w okresie zimowym niewiele mam tematów do rozwinięcia. Matula zaproponowała mi bym napisała o choince i na chwilkę wcieliła się w panią profesor historii robiąc mi wykład na temat tego świątecznego – w naszym kręgu kulturowym – symbolu.
Postanowiłam zdobytą wiedzą się tutaj podzielić, bo chyba mało kto się orientuje, że początki naszej dorocznej obrzędowości sięgają aż do Celtów. Z wykopalisk archeologicznych w Europie Środkowej wiadomo, że Celtowie znaleźli się na terenach Europy już około 2000 lat p.n.e. i w ciągu pierwszego tysiąclecia p.n.e. rozeszli się po całej Europie. W VII w. p.n.e zajęli obszary obecnej Francji i stamtąd rozprzestrzenili się na inne obszary Europy środkowej. O pobycie Celtów świadczą choćby nazwy miast – celtyckiego pochodzenia jest Londyn, Lejda, Cardiff, Lyon, Verdun, Paryż (założony przez celtyckie plemię Paryzjów osiadłych pierwotnie na wysepce na Sekwanie). Celtyckiego pochodzenia jest nazwa Bawaria (zamieszkiwali tam Bojuwarzy), a także nazwy naszych miejscowości jak : Tyniec, Soła, San, Skawa, Raba i inne.
O ich wierzeniach wiemy z zapisów pierwszych kronikarzy chrześcijańskich i dzięki nim jesteśmy dzisiaj w stanie odtworzyć to, co w obrzędowości dorocznej i rodzinnej jest spuścizną po Celtach. Jest tego mnóstwo i między innymi także nasza coroczna choinkowa tradycja. Otóż dokładnie w tym czasie kiedy obchodzimy Boże Narodzenie Celtowie obchodzili święto odradzania się słońca (23/24 XII – zimowe przesilenie) i czcili je z ogromnym oddaniem. Do domostw wnoszono choinki lub gałązki drzew iglastych bo wierzono, że jako jedyne zielone drzewa okresu martwego są one siedliskiem duchów lasu – życzliwych człowiekowi – które w zachowanej zieleni skupiają się na okres zimy. Tak samo postrzegana była jemioła, czczona przez Celtów jako święty krzewik, bo podobnie jak drzewa iglaste była zawsze zielona – wierzono więc, że również i ona dawała schronienie leśnym duchom i dlatego delikatnie ścinano ją złotym sierpem. Czas odradzającego się słońca czczono również ogniem, który miał przypominać wytęsknione słońce, stąd liczne świeczki typowe dla tego okresu.
Kolejne ludy zamieszkujące po Celtach Europę Środkową przejmowały różne elementy ich kultury, wykorzystywały je według swoich potrzeb i przekazywały – w całości lub wybiórczo – następnym pokoleniom. Przykładem mogą być tutaj wieńce adwentowe, podłaźniczki zawieszane u sufitu,
no i oczywiście choinki na Boże Narodzenie. Po wiekach już nie orientowano się skąd co się wzięło i obecnie często twierdzi się, że tradycja choinki bożenarodzeniowej przyszła do nas w wieku XVIII z obszarów niemieckich. Można jednak spytać: No dobrze, tylko skąd się pojawił ten zwyczaj na tamtych terenach? Więc już teraz wiem, że to Celtom zawdzięczamy naszą pachnącą leśną obecność.
Przy okazji rozmowy o choince wspominałyśmy także ozdoby, jakie w moim dzieciństwie na niej wisiały. Były to wtedy bardzo siermiężne czasy peerelu i w sklepach można było kupić jedynie mało estetyczne bombki z grubego szkła, więc większość ozdób robiliśmy domowym sposobem. Przez cały rok zbieraliśmy kolorowe sreberka, w które była opakowana czekolada i inne słodycze i w te sreberka owijaliśmy orzechy, a w kolorowe papierki długie cukierki. I oczywiście robiliśmy metrowe łańcuchy z kolorowego papieru. Ale najpiękniejsze, najbardziej wyrafinowane ozdoby robił mój tato. To były malutkie, wielce delikatne i kruche dzieła sztuki. Kruche, ponieważ sporo z nich było robionych z wydmuszek wg instrukcji z niewielkiej książeczki traktującej o tym jak domowym sposobem najpiękniej ubrać choinkę, tak by „zajaśniała własnemi rękami przystrojona, a przytem była ładna i swojska”. Były więc dzbanuszki, koszyczki i koguciki.
Był też piękny sześcianek z wielokolorowymi, jakby pawimi oczkami.
No i oczywiście prawdziwe, choć niewielkie świeczki w metalowych żabkach-lichtarzykach, które się usadzało na najsilniejszych gałązkach, tak by stały prosto i nie przekręcały się w trakcie palenia. Do tej pory mam wielki sentyment do ręcznie robionych ozdób, czy to z papieru czy z materiału lub słomy i te właśnie najbardziej lubię wieszać na naszej radońskiej choince, którą razem z synami wspólnie ubieramy dopiero w dzień wigilijny.
Dzisiaj pod moją prawie trzymetrową choinką zrobił się już zielony dywan z igiełek, więc niestety nadeszła pora by rozbierać. Choć przyznaję, że ubierać, zamieniać świerk w barwną choinkę bardzo lubię, ale do ściągania ozdób jakoś zbieram się długo. I ponoć nie ja jedna 🙂