Jak tylko sięgam pamięcią wstecz to od zawsze moim ulubionym owocem były jabłka. Jako nastolatka uwielbiająca czytać siadałam w każdej wolnej chwili w bujanym fotelu stojącym przy oknie salonu mojego goczałkowickiego domu ze sporym zapasem jabłek i książką. Chrupiąc jabłuszka czytałam, a na parapecie stopniowo powiększał się rząd ogryzków. W Goczałkowicach mieliśmy ćwierć hektarowy ogród zasadzony przez mojego dziadziusia Janusza Bernharda. Były tutaj pyszne brzoskwinie, kilka odmian śliw i gruszy, no i oczywiście jabłonki. Dziadziuś Janusz sadził ten sad przy pomocy i za radą mojego drugiego dziadziusia, Teodora Korzeniowskiego, który miłość do uprawy drzewek owocowych wyniósł ze swojej ojcowizny, pobliskiej Rudzicy. Moi dziadkowie ze strony taty mieszkali w Zabrzegu, kilkanaście kilometrów od Goczałkowic i często ich weekendami odwiedzaliśmy. Zawsze największą dla mnie atrakcją (poza pysznymi ciastami babci Bronisławy) był tamtejszy ogród. Było w nim dosłownie wszystko: spory maliniak, agresty, czarne i czerwone porzeczki, warzywnik, grządki z truskawkami, a także winogrona porastające dom. No i rozległy sad, który liczył 56 arów i był głównie sadem jabłkowym. Chociaż były też i gruszki, a z boku domu rosła także jedna czereśnia z pysznymi owocami. W bliskim sąsiedztwie domu było również kilka uli i z okna kuchni można było obserwować co się tam dzieje. Obok uli rosła jabłoń „grochówka”, ale jakoś nie cieszyła się uznaniem babci, która nigdy nie mówiła o niej z nazwy tylko: „ta, koło uli”. Jabłonie rosnące w sadzie były wysokopienne i cudownie rozłożyste. Dziadziuś je kochał i z czułością o nie dbał: bielił na przedwiośniu, prześwietlał, opryskiwał płynem własnej roboty – na bazie szarego mydła, itp. W sadzie rosło wiele odmian jabłoni, a więc starkingi, antonówka, papierówka, koksa, kosztela, kronselska, jonatan, landsberska, złota reneta, malinówka. Moją ulubioną była papierówka i zawsze z niecierpliwością czekałam na jej pierwsze, kremowe w kolorze, soczyste owoce. Jabłonie były dobrane pod kątem pory owocowania i możliwości długiego przechowywania; tym sposobem w domu zawsze były surowe jabłka, przechowywane w chłodnej piwnicy, na drewnianych półkach wyściełanych gazetami. Do dziś pamiętam zapach tej piwnicy. Pamiętam też złote, o cudownym smaku jabłkowe galaretki, dla przygotowania których babcia wykorzystywała odpady z jabłek czyli nasienne gniazdka z pestkami, które z reguły się wyrzuca. Bardzo długo je gotowała, a potem postępowała wg „tajnej” receptury.
Gdy przeprowadziliśmy się do Radoń jedną z pierwszych informacji na temat dawnego majątku była wzmianka o olbrzymim, przepięknym sadzie, bo lokalni mieszkańcy wciąż z rozrzewnieniem wspominają drzewa owocowe, które tutaj rosły i niezapomniany smak ich owoców. Kiedy później nawiązałam kontakt z Hanią Chrzanowską dowiedziałam się dokładnie jakie były to odmiany. Okazało się bowiem, że jej mamusia, Maria Chrzanowska, skończyła sadownictwo i razem z mężem założyli tutaj sad, wpierw na potrzeby własne, a później gdy się rozrósł owoce wykorzystywano w tzw. fabryce marmolady.
Rosły w nim te same stare odmiany, których nazwy pamiętam z ogrodu dziadziusia Teodora. Nieraz myślę jak by to cudnie było gdyby te drzewa przetrwały. Niestety, w latach 70. ktoś z PGR-u Książenice podjął decyzję, że sad należy wykarczować, bo po co komu tyle owoców i na jego miejscu posadzono ziemniaki. Tak więc po przeprowadzce, na zachód od parku zastałam prawie dwu hektarową łąkę. Nie będąc co prawda specjalistką od jabłoni i zupełnie się na tym nie znając postanowiłam jednak niewielki sad założyć. W centrach ogrodniczych szukałam starych odmian i kilka udało mi się jeszcze znaleźć. Posadziłam ponad dwadzieścia drzewek owocowych, w tym brzoskwinie, śliwy, grusze, czarną i białą morwę, no i oczywiście moje ukochane jabłonki, w tym papierówkę, malinówkę, antonówkę, koksę i złotą renetę. Jakiś czas później, czyszcząc park i przyległe zarośla odkryłam jeszcze trzy jabłonie, pozostałe chyba po pp. Chrzanowskich. Oczyściłam z chwastów, prześwietliłam, zasiliłam nawozem i czekałam na pierwsze owoce, ciekawa ich smaku. Szczerze mówiąc bałam się, że jabłonki zdziczały i jabłka będą małe i kwaśne. Pamiętam tą chwilę gdy wreszcie dojrzały i mój zachwyt, gdy ich skosztowałam. Były przepyszne! Jedne z lepszych jakie w życiu jadłam! Chrupkie, soczyste, z miękką skórką, piękne w kolorze. Oczywiście niektóre z parchem i lokatorami, ale co z tego. Stare odmiany mają to do siebie, że owocują co drugi rok, odpoczywając pomiędzy. Kiedy jem ostatnie już jabłka i wiem, że na następne będę musiała czekać dwa lata to jem je sobie pomalutku, delektując się ich smakiem i zarazem już tęskniąc. Ten rok, z wszystkich lat od kiedy tutaj mieszkam, jest wyjątkowo obfity w rajskie owoce
i w moim sadzie, który wiele lat stał nie dając większych plonów po raz pierwszy gałęzie uginają się pod ciężarem owoców aż do ziemi. Co kilka dni robię obchód i zbieram co opadło.
I przetwarzam, choć zaczyna mi już brakować pomysłów. Gotuję kompoty, zapiekam pod kruszonką, Benedykt piecze szarlotki, robię musy, a te najtwardsze, najzdrowsze i najzgrabniejsze okazy układam w chłodnej piwnicy, wzorem dziadziusia Teodora, żeby starczyło na dłużej. Wczoraj zrobiłam kilka słoików lekko kwaskowatego musu z ogrodową miętą, który będzie do kaczki lub jagnięciny.
A wracając z warzywnika, gdzie miętę zbierałam zauważyłam, że dojrzały również rajskie jabłuszka rosnące przy płocie i okoliły dwór, niczym w ramkę, swoimi gałęziami.