Za oknem od tygodnia świeci słońce, temperatura dobrze ponad 20 stopni, ja mam ręce w chwastach po kilka godzin dziennie i tak sobie myślę, że sezon grzewczy się chyba na dobre zakończył. A jednak chciałabym się podzielić jedną marcową historią sprzed tego miłego wiosennego ciepełka. Gdy pisałam „Historię Janeczki” w niektórych fragmentach byłam zdana jedynie na własną wyobraźnię, bo przyznaję, że nie do wszystkich przedstawionych sytuacji posiadałam stosowne informacje. Tak było w przypadku opisu zimy i relacji na czym polegała praca Hipolita. Wiedziałam, że latem był pomagierem Gobci w kuchni, że rąbał drewno na opał, więc na okres zimowy uczyniłam go odpowiedzialnym za ogrzewanie w dworze, bo ktoś przecież musiał to robić. Wiedziałam, że w każdym pokoju stał piec kaflowy, a pokoików w Radoniach było sporo, bo parter był mocno zaludniony. Zimą trzeba było więc te wszystkie piece „oporządzić”. Gdy w 2000 roku kupiliśmy ruinę dworu, po piecach kaflowych niestety już nie było śladu i do dziś się nie dowiedziałam co mogło się z nimi stać. Jedynym wspomnieniem były osmolone ciągi kominowe w każdym prawie pokoju. Postanowiliśmy kilka tych szybów kominowych wykorzystać i tak w salonie umieściliśmy otwarty kominek, we wnęce w hallu okrągły piec kaflowy, a jakiś czas później została postawiona kaflowa kuchnia węglowa – oczywiście w kuchni. Piec w hallu w sumie pełni funkcję raczej ozdobną, raz tylko lub dwa go odpaliliśmy gdy były naprawdę siarczyste mrozy i kaloryfery nie dawały rady ogrzać dworu.
Kuchnię węglową używam tylko dwa razy do roku, na święta Bożego Narodzenia i Wielkanoc, bo jest naprawdę obszerna i można wszystkie garnki z potrawami trzymać w cieple, a w duchówce podgrzać talerze przed podaniem do stołu.
Natomiast kominek jest używany najczęściej – wszyscy domownicy, a także i goście, bardzo lubią siedzieć w zimowe wieczory przy palącym się ogniu, słuchać jak wiatr huczy w kominie, jak strzelają iskry, czuć jak pachnie palone drewno.
Ale mimo iż mieszkamy w Radoniach już czternasty rok nie było jeszcze takiej sytuacji, by wszystkie te nasze piece były odpalone jednocześnie. Aż do początku marca tego roku. Byłam wtedy w Gdańsku, na kilka godzin przed wylotem na wyprawę fotograficzną do Norwegii. I niespodziewanie dostałam telefon, że w piecu c.o. zrobiła się dziura i cała woda z kaloryferów spłynęła do kotłowni… A na zewnątrz było właśnie -15 stopni. Jedyne co mogłam na odległość zrobić to poprzez hydraulika zlecić wykonanie nowego pieca, bo takiego samego już nie można było nigdzie kupić i na tydzień, wśród norweskich fiordów, spróbować zapomnieć, że dwór mi się powoli zamienia w lodowatą psiarnię. Przed powrotem do domu zaordynowałam by przy każdym piecu były naniesione duże zapasy drewna i przez dwa tygodnie (bo wykonanie pieca się wydłużało w nieskończoność) krążyłam od kominka, przez hall, do kuchni dorzucając co pół godziny kolejne polana. Ciepło rozchodziło się grawitacyjnie, więc najmilej było w sypialniach na piętrze. Piwnice pozostały oczywiście lodowate, podobnie jak niektóre pokoje na parterze, do których wchodziłam tylko wtedy gdy naprawdę czegoś potrzebowałam, klęłam głośno „o, k…., jak tu zimno” i szybko wychodziłam. Do chłodu można się przyzwyczaić – po prostu ubierałam na siebie kilka warstw i ściągałam się paskiem, żeby mi się te wszystkie swetrzyska nie rozjeżdżały, na nogi nakładałam narciarskie skarpety i bieliznę termalną, a w nocy pod stopy butelki z gorącą wodą. Natomiast zepsuty piec oznaczał nie tylko ziąb w domu, ale również brak ciepłej wody do mycia. Przez bite dwa tygodnie….! I tutaj cofnęłam się do dzieciństwa, gdy do wanny mogłam nalać tylko jakieś 10 cm gorącej wody, bo inaczej dla reszty rodziny by nie starczyło. Powyciągałam więc wszystkie sagany i największe gary, napełniłam wodą i od popołudnia na blacie kuchennym grzałam aż do zagotowania, tak by na wieczór były gotowe.
Po czym przelewałam gorącą wodę do wiader, niosłam na górę, wlewałam do wanny i wracałam po następne. Jak dolałam zimnej wody, to miałam kilkanaście centymetrów w wannie i radość wielką, że jednak można się wykąpać.
Mój syn Benedykt miał akurat nogę w bucie ortopedycznym po dość niefortunnym upadku, tak więc walka z piecami i wiadrami przypadła li i jedynie mnie w udziale. Aż wreszcie, po wielu przynagleniach i telefonach, na kilka dni przed świętami Wielkiej Nocy zjechał do dworu nowy piec. Montaż trwał dwa dni i znowuż znajomo zabulgotało w kaloryferach i przyjemne ciepło zaczęło się rozchodzić po całym domu. A pani Hipolitowa zamiotła wokół pieców, zaniosła resztki drewna do piwnicy, zakasała rękawy i wzięła się za pieczenie mazurków.
P.S. I teraz już wiem, że to co napisałam w książce w rozdziale o zimie nie mijało się zbytnio z prawdą 🙂
2 Komentarz
By Małgorzata Baranowska
Moja Droga DZIEDZICZKO! chłonę każdą komóreczką Twoje opowiadania, wspomnienia, refleksje, u Ciebie to nawet k…. jest najpiękniejszym słowem świata :D. Przecudne fotografie pięknie dopełniają calości. Czekam na publikację c.d. Janeczki i opowieści „ze Dworu”. Ściskam, tęsknię , do … <3
By Adam
Beatko,współczuję kłopotów i podziwiam atmosferę zdjęć Twego urokliwego zakątka. Kiedyś sam walczyłem zimą przez 2 tyg o wodę gdy zamarzly nieosloniete rury a potem zanikl prąd na 2 dni. Podobnie miałem z wodą i prądem na budowie, bez nich to spore wyzwanie. Człowiek szybko się przyzwyczaja do wygod cywilizacji i dopiero Twój wpis przywołał ten trud.
Przypominają j mi sie też strony Twej książki o lodziarnie i codzienności we dworze przed wojną. Chylę czoła przed naszymi dziadkami i ich zaradnoscia. A Tobie i Twym bliskim życzę juz tylko radosnej wiosny i dobrego wypoczynku.