Wróciłam wczoraj z wernisażu, na którym wystawiałam swoje trzy obrazy olejne. A dzisiaj zaczęłam się zastanawiać, skąd we mnie ta potrzeba malowania lub – ogólnie rzecz ujmując – tworzenia. Paul Johnson w swojej książce „Twórcy” snuje tezę, że skoro jesteśmy stworzeni na obraz i podobieństwo Boga, to z pewnością jest w nas iskra tego, czym Bóg jest przede wszystkim. A na pierwszym miejscu jest on przecież Stwórcą. I coś w tym rzeczywiście musi być, bo gdy patrzymy na wielkich twórców na przestrzeni wieków – malarzy, rzeźbiarzy, kompozytorów, wynalazców – to w wielu z nich potrzeba tworzenia była tak silna, że wszystko inne odchodziło na bok. Mogli nie mieć za co żyć, przymierali głodem, Van Gogh w swoim życiu sprzedał tylko jeden obraz, Mozart umierał jako biedak – a jednak cały czas tworzyli, było to silniejsze od nich. Chyba większość z nas odczuwa podobnie. Chcemy coś po sobie zostawić, jakiś ślad, coś choćby najdrobniejszego, ale naszego i – wiem to po sobie – czujemy największą radość i satysfakcję gdy to się dzieje. A więc dziergamy, haftujemy, lepimy w glinie, rzeźbimy w drewnie, fotografujemy, wymyślamy nowe przepisy kuchenne, piszemy książki, szyjemy fantazyjne poduchy, piszemy bloga, malujemy. Cokolwiek. Robimy to dla siebie i dla potomności. Żeby nie przeminąć bez śladu. Potrzebę malowania odkurzyłam w sobie po wielu, wielu latach. A „malunki” były w naszej rodzinie od zawsze . Naukowcy udowodnili, że pewne zdolności – muzyczne, plastyczne, techniczne czy językowe pochodzą od rodziców. I chyba wszystko to co we mnie zawdzięczam właśnie tym genom od dziada pradziada idącym. Mój śp. tato miał talent, niestety nigdy nie wykorzystany, i już jako kilkunastoletni chłopiec wykonywał przepiękne akwarele i pastele. Nieustannie mnie zachwyca Matka Boska Gromniczna odganiająca wilki, która wisi w dworze nad drzwiami wejściowymi.
Moja mama ma podobnie. Sama szyła sobie i mnie ubrania, sama zaprojektowała meble do naszego domu w Goczałkowicach, pisała opowiadania, a talent malarski też gdzieś w niej drzemał (i pewnie drzemie dalej), bo inaczej skąd umiała by namalować zapałkami maczanymi w farbie (!) taką piękną aleję w moim pamiętniku?
Tę samą aleję namalowałam, już farbami olejnymi, gdy miałam 16 lat. Był to mój pierwszy obraz, który „machnęłam” w jeden dzień, bo z natury jestem niecierpliwa i lubię szybko widzieć efekty mojej pracy.
Kilkadziesiąt lat później wróciła potrzeba wzięcia pędzla w dłoń i zaczęłam chodzić na warsztaty malarskie, które się odbywają w Radziejowicach, w dawnej powozowni. Do tej pory namalowałam siedem obrazów, każdy był inny, bo wciąż poszukuję tego jednego stylu, który da mi najwięcej satysfakcji. Bardzo lubię te nasze spotkania w powozowni. Mamy cudowną grupę, malujemy i dopingujemy się wzajemnie, gadamy o wszystkim i niczym, pijemy herbatę, w której czasami i umoczymy pędzel z farbą 🙂 i jest nam tam dobrze. Nad wszystkim czuwa, chodząc pomiędzy sztalugami i przekazując nam swoją wiedzę wspaniała i utalentowana Hania Gancarczyk, bez której nie powstałby żaden mój obraz. I od czasu do czasu, tak jak to miało miejsce wczoraj, pokazujemy większej publiczności kolorowe efekty naszych spotkań.
A kończę ten dzisiejszy wpis tekstem od mojej mamy, który mi napisała gdy miałam 10 lat, i który widnieje w moim pamiętniku obok alejki:
„Szanuj drogie dziecię moje
W małym ziarnku – przyszłe plony
W malej kropli – przyszłe zdroje
W szelągu – miliony
W każdej myśli – zaród czynu
W chwilce – życie co ucieka
A w samej sobie – szanuj Beaciu
Przyszłego Człowieka”
2 Komentarz
By Adam K
ech tworzenie do oporu i poza nim… – zgadzam się w zupełności ślęcząc po nocach nad swoimi marzeniami. Czasem mam tylko obawę czy w kołowrotku codzienności i powodzi technologii dzieci przejmą po nas skłonności do ślęczenia nad własnymi marzeniami, choć chyba niepotrzebnie się martwię, skoro tak głęboko to w nas jest – w genach albo i głębiej 🙂
I duży Szacunek dla mamy za trafne słowa.
Dziękuję Ci Beatko za fotki obrazów, skoro nie dotarłem to choć tyle obwącham z Waszego pokazu.