Skip to content Skip to footer

 

Gdy patrzę na rabaty bylinowe przed dworem to dochodzę do wniosku, że te moje roślinki są niczym księżniczka z bajki Andersena, która spała na dwudziestu piernatach, a i tak jedno ziarnko ją uwierało. I one chyba mają tak samo… Ciągle trzeba przy nich coś robić, a efekt nie zawsze daje w pełni zadowalające – przynajmniej mnie – rezultaty. Podlewać gdy sucho, plewić na okrągło, nawozić, pryskać mszyce, szczypać czubki wzrostu, żeby się rozkrzewiły i miały więcej kwiatów (groszek pachnący, kosmos, floksy), podwiązywać do podpórek, ścinać przekwitłe kwiatostany. Never ending story. A tymczasem po północnej ścianie dworu, na schodach i ich kutej balustradzie, od lat kilku powoli i spokojnie wspina się majestatyczna hydranżja pnąca. To skromne, a jednocześnie dostojne pnącze pochodzące z Dalekiego Wschodu (Japonia, Korea i Chiny) nie ma żadnych większych wymagań i mogę o nim myśleć i mówić jedynie w samych superlatywach. Hydrangea petiolaris rośnie u mnie w całkowitym cieniu, sama wytwarza przylgi, czyli tzw. korzonki przybyszowe, jest mrozoodporna, a z początkiem czerwca pokrywa się delikatną pelerynką kremowych baldachogroniastych kwiatostanów, otoczonych wiankiem czteropłatkowych, misternie wyciętych na brzegach kwiateczków. Kwiaty są płone, ale środek wypełniają setki pręcików pełnych pyłku, stanowiącego pożytek dla pszczół i trzmieli. Przez pierścień makro mojego aparatu fotograficznego wyglądają te pręciki jak kremowo-zielone fajerwerki. Jest to mój absolutny faworyt wśród pnączy.

 

_DSC4255

 

What's your reaction?
0Cool0Bad0Happy0Sad

Dodaj komentarz