Gdy pisałam ostatnio o moich kokoszkach, jedna z japoneczek wysiadywała już drugi tydzień w dawnej powozowni. Ojciec dzieci, niewielki kolorowy kogucik, przyzwyczajony, że kurka szła z nim spać na gałęziach starego derenia i wiernie mu przez cały dzień towarzyszyła, był bardzo skonfundowany.
Jakoś swoim kogucim instynktem wyczuł, że ukochana jest w powozowni i stęskniony całymi godzinami dreptał niepewnie przed zamkniętymi drewnianymi wrotami wte i wewte. Gdy kurka na kilka chwil wybiegała, by się pożywić i napić, natychmiast odżywał, stroszył piórka, radośnie piał i podrygiwał wokół niej. Wieczorami, markotny i sam, udawał się na miejsce spoczynku. I niestety nie doczekał biedak widoku swojego potomstwa. Od kilka bowiem dni słyszałam i widziałam nad parkiem krążącego jastrzębia i pewnego dnia zauważyłam, że kogucik znikł. Wieczorem nie było go na dereniu, w dzień nie wystawał pod wrotami powozowni i gdy poszłam w głąb parku znalazłam rozrzuconych kilka jego kolorowych piórek. Jak nic, przegrał walkę z drapieżnikiem i stał się posiłkiem dla małych jastrząbków. Prawo silniejszego…
Dwa tygodnie później wykluły się cztery japoneczki. Każda inna, puchata, kolorowa kuleczka.
W pierwszych dniach gotowałam im żółtka na twardo, ale jako, że japonki są na wpół dzikie i świetnie sobie radzą, mama szybko zaczęła je wyprowadzać w teren i odpowiednim tonem gdakania pokazywała co się nadaje do jedzenia. Moja owdowiała kurka ze swoim potomstwem nocuje teraz w mini kurniku i planuję im zbudować „japoński” kurniczek, bo reszta kur nie bardzo chce wpuszczać to nowe stadko do kurnika i potrafią być nieprzyjemne i pannę z dziećmi podskubywać. Chodzi sobie więc to moje japońskie stadko własnymi ścieżkami po parku, a ja mam tylko wielką nadzieję, że nie przyjdzie im do głowy nocować na dereniu, że żaden jastrząb czy kuna się na nich nie zaczai, i że wśród kurczaczków jest może jeden młody kogucik…